czwartek, 27 września 2012

Wbrew pozorom, kiedy wezmę się za to na poważnie, to okazuje się, że spełnianie marzeń jest nie dla mnie. Daleko bardziej podoba mi się samo stawianie celów, wymyślanie drogi, niż nawet jej przebywanie. Dochodzę do wniosku, że chciałabym mieć prostsze marzenia.
Tymczasem wyprowadzę się znów z domu zostawiając w nim samotną mamę. Lęk o jej zdrowie nie pozwala mi wcale żyć beztrosko, jak się należy swobodnej studencinie. Chciałabym, by się wyprowadziła do taty. Choćby na koniec świata, niech ktoś ma na nią oko.
Chyba właśnie to po niej odziedziczyłam. Wychowała czwórkę dzieci nie przywiązując dużej wagi do niczego poza nami. Szczęście, że póki co wszyscy jesteśmy dość ułożonymi ludźmi, śmiem twierdzić nawet, że zupełnie nieprzeciętnymi, jak się okazuje.


Niegdyś nie znosiłam świąt, powtarzając co jakiś czas jak mantrę, że 'czas pobawić się w małpy; nic nie wiem, nic nie słyszę, nic nie widzę'. Dopiero bardzo niedawno zrozumiałam jakie to przyjemne po prostu z nimi być. A okazji mam niewiele, nie zawsze choćby jedną do roku. Godzę się z tym, nie płaczę. Jako dziecko wyjazdowych rodziców nie mylę dbania o nas spoza granic kraju z czasowym sieroctwem. W ogóle rzadko płaczę.

I jestem z tego dumna. Wielki błąd, mieć dumę. Wielki błąd, wzruszać się i nie pokazywać. Wielki błąd, wyuczona wstrzemięźliwość czy spokój po tacie?