czwartek, 18 października 2012


Kolejny wieczór siedzę sama w nowych brzydkich czterech ścianach. Kradziony Internet pozwoli mi wypluć wszystkie niechciane myśli, kim będę wtedy?

A kim jesteś teraz, co? Jesteś zgarbiona, jak zawsze kiedy się martwisz i nie musisz udawać dumnej. Albo durnej. Przygryzasz wargi, to też już znasz. Jesteś sama, to było w pierwszym zdaniu. Ale dlaczego? Bo jest czwartek, a to jedna z niewielu zasad, które sama sobie postawiłaś; nie wolno wychodzić w czwartek, bo nie dotrzesz nigdzie w piątek i cały misterny plan w pizdu. Jesteś sama, bo dziewczyny nie chcą cię ze sobą. Tego nie wiesz, ale o pomyłce też nie ma mowy. Spaliłaś dziś papierosa, choć nie palisz. Zjadłaś pierogi, choć nie były smaczne.


No właśnie. Dlaczego robimy to czego nie chcemy, co nam nie smakuje, nie pachnie, nie leży dobrze w dłoni? Bo jesteśmy ludźmi, ot co.
Dlatego kładę się spać umierająca przed dwudziestą trzecią a na budzik o szóstej reaguję, jakbym dopiero położyła pysk na poduszce. Dlatego jak zmywam urodę wieczorem pokazują się fioletowe obręcze pod oczami przypominając, że to co siedzi w środku wylewa się na zewnątrz i nie tylko przez symbole na monitorze. Dlatego co tydzień kupuję świeże gazety i próbuję zrozumieć co mądrzy ludzie w nich piszą, choć efekt bywa różny. Dlatego, gdy tylko odpalę Ognistego Lisa wkraczam w niekończący się korowód muzyki sączącej się powoli żyłami, lub całkiem szybko zawracającej arterią by wedrzeć się siłą do mózgu i pozostać tam na dwa cztery, cztery osiem lub siedem dwa. Albo na zawsze.

Kim będę, gdy skończę robić to co robię? Nie wiem czy skończę, a kiedyś chciałam. Dlatego właśnie czwartkowa noc nie wita mnie zapachem stłoczonych w akademiku ludzi, dlatego zaraz pójdę do łóżka z gramatyką. Może na zachętę otworzę butelkę wina leżącą w lodówce i czekającą na rozmówcę. A trzeźwość uderzy mi do głowy i znów nie będę wiedzieć nic. Nawet o gramatyce.


Moje cztery ściany, jak w głowie, przestrzeń ograniczona realiami. Nie burzę nic, powoli przyzwyczajam się do myśli, że spokoju nie ma. Jest dym z kadziła, który uspokaja. Migoczące światełka mikroświeczek walczą z pomarańczowym gwałtem lampy zza okna.

W tym wszystkim ja, metr sześćdziesiąt w szpilkach i kapeluszu, dym wchodzi w kołnierz białej koszuli, czemu tak lubię białe koszule? Czemu biała kartka otwiera mi oczy, których białka wcale nie są już takie białe? Białe były dziś chmury, chciałam pójść choćby na rzęsach na pola Radojewa, położyć się na zimnej przecież glebie i krzyczeć do słońca, że pięknie pali, pytać czy jest szczęśliwe i czy zdradzi mi kiedyś swoje sekrety. W zamian dostałabym przeziębienie, rozbielone spojrzenie jak z plaży i… I byłabym szczęśliwa. Nie zrobiłam tego. Dlatego teraz siedzę przed popękaną obudową laptopa, którego nie zamieniłabym na złotego mercedesa i w myślach karcę się ‘głupia idiotko, zrób coś z tym’.  Tylko,  że siedzę sama. W czterech ścianach. Znów. Chyba dobrze mi z tym dziś.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz